Tettenborn zauważa, że w ciągu kilku tygodni od czasu, gdy minister spraw zagranicznych Zbigniew Rau formalnie wręczył notę z żądaniem, by Niemcy zapłaciły 1,3 biliona euro odszkodowania za szkody wyrządzone państwu polskiemu w czasie II wojny światowej, sprawa wyraźnie nabrała tempa.

Jak wskazuje, pod względem ściśle prawnym polskie roszczenia są mniej niepodważalne niż się wydaje, bo nie dość, że istnieje poważany, choć kontrowersyjny argument o przedawnieniu, a Polska nie tylko w 1953 roku zgodziła się zrezygnować z roszczeń, ale też w 2004 roku mówiła, iż nie widzi tematu, to jeszcze nie ma żadnego sądu, do którego można byłoby w oczywisty sposób skierować tę sprawę. "Ale kwestie prawne nie mają chyba aż tak wielkiego znaczenia. To jest przede wszystkim polityka, i to wysoka polityka" - podkreśla Tettenborn.

Zaznacza, że choć faktycznie niektóre z poczynań polskiego rządu w kwestii reparacji są obliczone na użytek wewnętrzny, zwłaszcza w kontekście przyszłorocznych wyborów do parlamentu, to jest w tym coś więcej. "Najnowsze żądania Polski wobec Niemiec odzwierciedlają fakt, że - podobnie jak w przypadku kilku innych byłych satelitów ZSRR - od dawna osłabł jej entuzjazm w stosunku do starszych członków UE, których agresywny liberalizm społeczny, ekspansywne poglądy na temat uprawnień UE i wrogość wobec postrzeganego nacjonalizmu źle komponują się z jej własną konserwatywną mentalnością" - pisze autor.

Reklama

Wskazuje, że dziś stosunki polsko-niemieckie nie są dobre z kilku powodów. "Polska jest prawdopodobnie najbardziej jastrzębim państwem członkowskim UE w sprawie Ukrainy: jej rząd uważa Niemcy Olafa Scholza za bogatego, ale obojętnego wstecznika, bardziej zainteresowanego spokojnym życiem i utrzymaniem komfortu ludzi w Berlinie i Bielefeld niż pomocą Wołodymyrowi Zełenskiemu w odparciu Putina" - zauważa Tettenborn.

Ponadto - jak dalej wyjaśnia autor - PiS jest, jeśli nie jawnie eurosceptyczny, to przynajmniej bardzo ostrożny wobec UE i doskonale wie, że Bruksela się go boi i nienawidzi, a zarazem coraz częściej widzi, że Niemcy sprzymierzają się z Komisją Europejską w dążeniu do przekonania polskich wyborców, by w przyszłym roku odsunęli go od władzy.

"Po trzecie, mamy do czynienia z długotrwałym sporem prawnym UE z Polską o nominacje sędziowskie, postrzeganym przez Warszawę jako impertynencka euroingerencja w sprawy wewnętrzne, a przez Brukselę jako zaprzeczenie rządów prawa, co uzasadnia wstrzymanie unijnych płatności. To, która strona ma rację, jest w dużej mierze nieistotne. Liczy się to, że Niemcy, płatnik UE, są postrzegane przez Polskę jako stojące po stronie UE i dążące do narzucenia jej wartości Warszawie" - wskazuje dalej Tettenborn.

Tettenborn wyraża przypuszczenie, że spór o reparacje skończy się brzydkim kompromisem, bo choć Niemcy mogłyby dalej grać na zwłokę i potencjalne podobne roszczenia ze strony Grecji czy Serbii byłyby argumentem za tym, to prawdopodobnie nie będą ignorować Polski.

"Nawet jeśli ten kraj ma wątłe argumenty prawne, to ma silniejsze moralne i polityczne. Obietnica Stalina z 1945 roku złożona w Jałcie, dotycząca podziału pieniędzy przeznaczonych na odszkodowania dla jego satelitów, w przewidywalny sposób przyniosła niewiele wartości Polsce lub komukolwiek innemu poza ZSRR; niektóre niemieckie głosy wzywają do zapłaty; a Niemcy, co znamienne, właśnie wypłaciły Namibii ponad 1 mld euro za wcześniejsze okrucieństwa w Niemieckiej Afryce Południowo-Zachodniej. A jeśli sprawa będzie dyskutowana w Radzie Europy, Niemcy mogą spotkać się z ostrą krytyką" - uważa prof. Tettenborn.

Jak przypuszcza, Niemcy dyskretnie zaproponują odkupienie roszczeń Polski za kilka miliardów i wiążące zrzeczenie się roszczeń, połączone być może z nieformalnym zapewnieniem o mniej agresywnym podejściu do Warszawy w kwestii jej różnic z Brukselą. "Polska ma wszelkie powody, by przyjąć taką ofertę. Pomimo retoryki nie spodziewa się, że dostanie 1,3 biliona euro - nierealną kwotę trzykrotnie przewyższającą roczny budżet Niemiec - ani nic podobnego. Ale jeśli oprócz gotówki teraz może uzyskać przewagę wobec Brukseli, to w dłuższej perspektywie może to być dla niej faktycznie więcej warte" - przekonuje autor artykułu.

Z Londynu Bartłomiej Niedziński (PAP)